Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Gród Sambora w wspomnieniach córki króla kurkowego i współzałożyciela Wisły Tczew [ZDJĘCIA]

Przemysław Zieliński
PRZEMYSŁAW ZIELIŃSKI/archiwum rodzinne
Na zakupy chodziło się do Maciejewskich, na obiady do Słomiona, w kręgle grało się w dzisiejszym Centrum Kultury i Sztuki, a na łyżwach jeździło pod Wieżą Ciśnień - w wspomnieniach Marii Karpińskiej, z domu Rossa, ożywa przedwojenny Tczew.

Pani Maria urodziła się 9 lutego 1926 r. jako trzecie dziecko (najstarszy był Maksymilian, potem urodziła się Irena, a najmłodszym dzieckiem był Józef) w małżeństwie Marianny z domu Nowak oraz Józefa Rossy, pochodzącego z wielkopolskiego Królikowa naczelnika Kasy Skarbowej w Tczewie. Rodzina mieszkała w dużej kamienicy przy ul. Skarszewskiej 5, czyli dzisiejszej Wojska Polskiego 28. Wśród sąsiadów był m. in. Mamert Stankiewicz, słynny „Znaczy Kapitan”, wykładowca Szkoły Morskiej w Tczewie, uwielbiany przez okoliczne dzieci, którym często rozdawał cukierki.

- Pamiętam wyprawy do starego kina, które mieściło się przy obecnym rondzie. Prowadził je kuzyn matki - wspomina pani Maria. - Zimą chodziliśmy na łyżwy pod Wieżę Ciśnień, a z tata na kręgle do hali miejskiej (do dzisiejszego Centrum Kultury i Sztuki - przyp. red.). Pamiętam też sklep Maciejewskich na rynku, obok był Hotel Centralny, a na obiady chodziło się do restauracji Słomiona (róg Wyszyńskiego i Kościuszki). Wujek Władek pracował w „Arkonie”. Chodziłam do szkoły podstawowej nr 5, a później do gimnazjum kupieckiego, tzw. „handlówki”.

Józef Rossa miał żyłkę społecznika. W 1924 r. współzakładał klub sportowy Wisła Tczew, wówczas prowadzący tylko sekcję kręglarską, którego został też pierwszym prezesem. Był także członkiem Bractwa Kurkowego. Również w 1924 r. zdobył tytuł króla kurkowego, pokonując samego Macieja Rataja, marszałka Sejmu, rozstrzelanego przez Niemców w Palmirach w czerwcu 1940 r. Józef Rossa wojny nie dożył. Zmarł w wyniku choroby serca 15 lipca 1937 r., w wieku 54 lat, i został pochowany na cmentarzu parafialnym przy ul. Gdańskiej w Tczewie.

- W pierwszych dniach września 1939 r. zostaliśmy wyrzuceni z mamą i rodzeństwem z domu - opowiada Maria Karpińska, z domu Rossa. - O 5.00 rano ruszyliśmy pieszo do Pelplina, a potem do Grudziądza przeprawiając się przez Wisłę łódką. Tam pierwszą noc spędziliśmy w kościele, a następne 3 miesiące na wsi pod Grudziądzem. Później mogliśmy w końcu wrócić do Tczewa, ale już nie do swojego mieszkania, z którego udało się zabrać trochę rzeczy. Zamieszkał u nas niemiecki adwokat, który przyjechał po zajęciu Pomorza z głębi Niemiec.

Rodzina zamieszkała na ul. Czyżykowskiej. Pani Maria wraz z siostrą Ireną pracowały w zakładzie fotograficznym, należącym do fotografa nazwiskiem Busch, Niemca, ale zamieszkałego w Tczewie od wielu lat, który znał ojca nastolatek. Po wojnie (wejścia Armii Czerwonej i związanego z tym dramatu lokalnej społeczności pani Maria nie pamięta) udało jej się zatrudnić w starostwie, w wydziale aprowizacji zajmującym się wydawaniem przydziałów na żywność.

- To była ważny wydział w starostwie, bo jedzenia wciąż brakowało - opowiada rodowita tczewianka. - Zdarzały się jakieś nieprawidłowości, więc nic w tym dziwnego, że Urząd Bezpieczeństwa zaproponował mi współpracę. Udało mi się tego uniknąć tłumacząc się słabą pamięcią.

Wkrótce o pomoc do siostry zwrócił się najstarszy brat, Maksymilian (ur. w 1919), przedwojenny maturzysta. W czasie wojny ukrywał się, cudem unikając niemieckiej egzekucji, i działał w Gryfie Pomorskim. Z tego też powodu obawiał się nowej władzy i próbował uciec na Zachód. Potrzebował jednak pieniędzy, które otrzymał od pani Marii. Szkopuł w tym, że były to pieniądze należące do urzędu. Bratu udało się wyjechać do Francji, potem do Anglii, skąd przeprowadził się ostatecznie do Australii, gdzie wykładał matematykę na uniwersytecie w Sydney. Jeszcze w Polsce zdążył się ożenić, ale jego żonę wypuszczono z kraju dopiero w 1964 r. Sam po raz pierwszy od wyjazdu odwiedził Polskę w latach 80. Zmarł w 2000 r., a urna z jego prochami spoczęła na cmentarzu w Gdańsku-Oliwie.

- Mnie natomiast aresztowano po trzech dniach - kontynuuje pani Maria. - Skazano mnie na dwa lata. Trafiłam do więzienia w Gdańsku. Warunki były bardzo złe, ale byłam już po maturze, więc trafiłam do pralni jako pomoc przy papierach. Miałam wyjść pół roku przed końcem wyroku za dobre sprawowanie. Moja szefowa, też więźniarka, gdy kończyła wyrok otrzymała ode mnie płaszcz, bo wiedziałam, że sama takiego nie ma. Ktoś doniósł, odebrano to jako łapówkę, więc musiałam odsiedzieć wyrok do końca, a szefowa dostała jeszcze pół roku. Gdy skończyła mi się kara wróciłam do Tczewa, ale na przełomie 1949/1950 r. przeprowadziliśmy się do Gdańska. Udało mi się zatrudnić w Urzędzie Wojewódzkim, gdzie zostałam sekretarzem komisji przydzielającej mieszkania. Dobrze się stało, bo wymazano mi wyrok z akt.

Tczew NaszeMiasto.pl

od 12 lat
Wideo

Protest w obronie Parku Śląskiego i drzew w Chorzowie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na tczew.naszemiasto.pl Nasze Miasto