Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Thriller z Domaniewskiej - Wszyscy wylądujemy w psychiatryku? Porozmawialiśmy z autorką powieści o warszawskim korpoświecie

Rafał Christ
"...w przypadku możliwie zdrowego związku z korporacją najpierw jest silne zauroczenie, a później już tylko małżeństwo z rozsądku. Osoby które po roku, czy dwóch spędzonych w korpo mówią, że wciąż kochają swoją pracę, należałoby kierować na obowiązkowe badania psychiatryczne, bo psycholog może już nie pomóc"
"...w przypadku możliwie zdrowego związku z korporacją najpierw jest silne zauroczenie, a później już tylko małżeństwo z rozsądku. Osoby które po roku, czy dwóch spędzonych w korpo mówią, że wciąż kochają swoją pracę, należałoby kierować na obowiązkowe badania psychiatryczne, bo psycholog może już nie pomóc" DAMIAN KUJAWA/ POLSKA PRESS
"...w przypadku możliwie zdrowego związku z korporacją najpierw jest silne zauroczenie, a później już tylko małżeństwo z rozsądku. Osoby które po roku, czy dwóch spędzonych w korpo mówią, że wciąż kochają swoją pracę, należałoby kierować na obowiązkowe badania psychiatryczne, bo psycholog może już nie pomóc" - mówi nam w poniższym wywiadzie Sara Taylor.

Sara Taylor to pseudonim autorki "...i wyjechać w Bieszczady. Thriller z Domaniewskiej". Od dekady pracuje w jednej z warszawskich korporacji, więc zna zwyczaje panujące na Mordorze od podszewki. I chociaż bardzo chcieliśmy się dowiedzieć, czy przypadkiem nie jest jedną z naszych redakcyjnych koleżanek, nie udało nam się to.

Rafał Christ: Jaki jest powód starannego ukrywania swojej tożsamości? Wynika z obawy przed ostracyzmem ze strony współpracowników?
Sara Taylor: Wydaje mi się, że żadne środowisko, ani grupa zawodowa nie lubi, gdy ktoś z wewnątrz ją opisuje. W dodatku jeśli, tak jak ja, nie tylko ją chwali, ale również odkrywa te ciemniejsze strony. Może to być uznane za coś w rodzaju branżowej zdrady. We własnym gronie możemy kopać się po kostkach, snuć intrygi, dążyć do awansu kosztem innych, ale na zewnątrz jesteśmy uśmiechniętym monolitem. Istniało też pewne ryzyko. Gdyby książka okazała się bestsellerem – co prawda póki co sprzedaje się nadspodziewanie dobrze, ale do bestsellera jeszcze jej daleko – nie musiałabym obawiać się ostracyzmu. Zwycięzcy mogą nieco więcej. Z drugiej strony, gdyby okazała się wydawniczą porażką, zapewne byłabym wytykana palcami na korytarzach. I to nie tylko w swojej firmie. W delikatny, sarkastyczny, trochę groteskowy sposób, chciałam powiedzieć nie tylko o potrzebie picia kawy za 20 zł, korporacyjnym zblazowaniu oraz kulcie ciała, ale także o kilku ważnych sprawach. Wydaje mi się, że zupełnie inaczej przyswajamy pewne kwestie, gdy nie wiemy, kto jest ich autorem, niż kiedy czytamy i mamy świadomość, że napisała to „ta wredna ruda z trzeciego piętra”. Przepraszam wszystkie rude (śmiech).

R.Ch.: Czy to nie stoi w opozycji do tego o czym Pani pisze w „...i wyjechać w Bieszczady. Thriller z Domaniewskiej”? O takim korporacyjnym parciu na szkło, przebojowości, chęci pokazania się? Może warto byłoby się tym chwalić?
S.T.: Może faktycznie byłoby warto… Ale chyba jeszcze nie ma czym. Poza tym dzięki temu, że nie mogę się ujawnić, nawet gdy widzę swoją książkę na czyimś biurku, nie uderza mi woda sodowa do głowy.
Jeśli zaś chodzi o korporacyjne parcie na szkło, to też nie zawsze jest ono takie silne. Korpo to bardzo zhierarchizowane organizacje. Są osoby, które za główny cel stawiają sobie pokazanie się, ale i ludzie nierzucający się w oczy całymi latami. Ten mitologizowany „wyścig szczurów” odbywa się zazwyczaj wewnątrz organizacji. Chodzi o ochronę lub poszerzenie zakresu swoich kompetencji, podwyżki, premie, awanse. Wielkiego parcia na sławę i rozpoznawalność nie ma. Miło jest odebrać jakąś statuetkę i zgarnąć pokaźną sumkę za realizację lub przynajmniej dopisanie się do jakiegoś projektu, ale też dobrze móc w weekend bawić się swobodnie w klubie i nie być przez nikogo rozpoznanym. Kiedyś na pewno się ujawnię, ale mam nadzieję, że gdy zdecyduję się to zrobić, podstawową motywacją nie będzie chęć bycia sławną.

R.Ch.: Jakie były największe trudności przy pisaniu takiej książki?
S.T.:Najtrudniej było mi wyzbyć się korporacyjnego języka, czyli korpomowy. W pracy używamy jej zarówno w rozmowach, jak i w mailach. Gdy zaczęłam pisać „…i wyjechać w Bieszczady”, nie zawsze świadomie, posługiwałam się dokładnie tym samym językiem, którego używam na co dzień. Z wydawcą doszliśmy jednak do wniosku, że to nie jest książka tylko dla korpoludków, ale też, a może przede wszystkim, dla chcących poznać ten świat. Żeby to się udało muszą zrozumieć o czym piszę. Chciałam też napisać o rzeczach ważnych, choćby o płytkich relacjach międzyludzki, w sposób lekki i przystępny, ale nie irytująco banalny. Musiałam więc odpowiedzieć sobie na pytanie „jak zedrzeć pewne dekoracje, którymi na co dzień się obudowujemy i pokazać korpoludka bez instagramowego filtra?” Poza magisterką, pierwszy raz musiałam zmierzyć się z tak długim tekstem, pisanym od początku do końca, według własnego klucza i pomysłu. To również było dla mnie, debiutantki, nie lada wyzwaniem.

Dalsza część wywiadu na kolejnej stronie ---->

R.Ch.: Przedstawiła Pani pewien mikroświat, bez krytyki, oceniania, ale pełen sprzeczności. Skąd pomysł pisania o własnym środowisku pracowniczym?
S.T.:Nie jestem fanką fantastyki i znam to środowisko. Chciałam napisać książkę, z którą się utożsamiam. Wiem, że pisarz nie powinien pisać o sobie i swoim życiu. Że powinien wykreować cały świat, że wszystko powinno być fikcją lub ubarwioną historią innych ludzi. Wolałam jednak zacząć od czegoś co jest mi bliskie. Gdybym wymyśliła bądź wybrała sobie świat – na przykład środowisko medyczne - i zaczęła go opisywać, nawet w fabularyzowanej formie, to bardzo łatwo dałoby się wyczuć jakiś fałsz, nieszczerość. No chyba że zrobiłabym bardzo dogłębny research, ale to może pomysł na przyszłość i kolejne promocje.

R.Ch.: Książka wydaje się próbą przebicia tej bańki, o której tak często Pani wspomina na jej łamach...
S.T.:Bardzo ciekawa obserwacja. Jednakże chyba nie stawiałam sobie tak ambitnego celu w czasie pisania. Po prostu nie bardzo wierzę, że jej przekucie mogłoby być skuteczne. Bardziej chodziło mi o pokazanie istnienia tej i wielu innych baniek. Ludzie z poszczególnych baniek borykają się z podobnymi problemami i korzystają z tych samych rozrywek. Takie życie jest dość komfortowe. Kiedy docierają do nas wiadomości spoza niej, lub wchodzi w nią ktoś obcy, wprowadza to pewien dyskomfort. Burzy nasz świat. Jeśli mówimy o środowisku, w którym ja się obracam, to, w przeciwieństwie do wielu Polaków, nie mamy problemu chociażby ze spłatą kredytu hipotecznego. My go posiadamy, ale jeździmy na fajne wakacje, imprezujemy w klubach i jadamy w restauracjach. Z czasem, zaczyna nam się wydawać, że to norma, że tak wygląda życie wszystkich. Nie chcemy psuć sobie dobrego humoru, dlatego czasami nie zwracamy nawet uwagi na rzeczy, które w naszym przekonaniu zwyczajnie nam się należą, a dla innych są niedoścignionym marzeniem. Wolimy wierzyć w powiedzenie o byciu kowalem własnego losu, a ktoś, kto nie ma pracy, albo zarabia najniższą krajowa, zapewne jest nierobem. Nasze życie ma być: łatwe, lekkie i przyjemne, a problemy innych nie są naszymi.

R.Ch.: Czy podstawową sprzecznością sprzecznością przedstawioną w książce nie jest to, że wszyscy chcemy być oryginalni i boimy się unifikacji, a jednocześnie stajemy się dokładnie tacy jak inni? Podążamy za modami?
S.T.:Korpoświat oczywiście nie jest wyjątkowy. W polskich warunkach wciąż jest dość nowy i funkcjonują w nim przede wszystkim ludzie z mojego pokolenia oraz młodsi. Nasi rodzice nie mieli z nim kontaktu, bo w latach 70. i 80. minionego wieku, gdy oni zaczynali swoją aktywność zawodową, nie było w naszym kraju korporacji.
Pisząc książkę, zależało mi, aby pod poza opisem korpoświata przemycić trochę uniwersalnych prawd. Bo któż z nas nie potrzebuje choćby miłości – zarówno tej emocjonalnej, jak i fizycznej? A i o to uczucie, chyba coraz trudniej, ponieważ w zalewie wszelkiego rodzaju, materialnych i niematerialnych dóbr, kiedy wszystko co tylko chcemy, możemy mieć, cały czas szukamy tego lepszego partnera lub partnerki. W książce „…i wyjechać w Bieszczady”, porównałam to do poszukiwań dziecka biegającego po sklepie z zabawkami. Każda kolejna rzecz jest fajniejsza od poprzedniej. Biegniemy dalej, bo na kolejnym regale na pewno jest coś jeszcze bardziej zachwycającego.

R.Ch.: Pierwszy nakład „Thrillera z Domaniewskiej” rozszedł się bardzo szybko. Ludzie uwielbiają krytykę korporacji, a jednak paradoksalnie „Mordor” dla większości wciąż jest ziemią obiecaną...
S.T.:Z tego mikro sukcesu sprzedażowego bardzo się cieszę. Nie spodziewałam się go. Na pierwszych stronach książki zaznaczyłam, że opisując korporacje, wcale ich nie krytykuję. Chciałam przede wszystkim pokazać jak one, a właściwie praca w nich zmienia ludzi oraz relacje między nimi. Bo ta książka jest przede wszystkim o relacjach międzyludzkich, a nie o tym jak funkcjonują korporacje. Praca w „Mordorze” wciąż jest marzeniem wielu, zwłaszcza młodych ludzi, bo ma wiele plusów. Jeśli wskoczymy na odpowiedni szczebelek, to zapewnimy sobie chociażby bezpieczeństwo finansowe i fajny poziom życia. Ale oczywiście nie wszyscy mogą na to liczyć. A nawet ci, którzy zarabiają miesięcznie kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie, nie zawsze są szczęśliwi. Zazwyczaj nie są i właśnie dlatego chcieliby wyjechać w te przysłowiowe Bieszczady, aby tam narąbać drzewa, hodować kury i uprawiać warzywa. Chcą, aby spod ich ręki wychodziło coś realnego, a nie tylko kolejne prezentacje, tabelki w Excelu, czy setki maili.

R.Ch.: Do czego więc zmierzamy? Kiedy nadejdą zmiany na gorsze bądź lepsze? Jakie są Pani przewidywania?
S.T.:Nie jestem wróżką. Dobrze, by wyglądało w wywiadzie, gdybym teraz powiedziała, że świat stoi nad przepaścią i zapewne niebawem w nią runie (śmiech). Nie uprawiam jednak ani wróżbiarstwa, ani tym bardziej czarnowidztwa. Myślę, że w najbliższym czasie wiele się nie zmieni. Będą tacy, którzy uciekną z naszego korpoświata, ale jednocześnie wiele osób będzie chciało w nim pracować. Korporacje raczej nie będą upadać.

Dalsza część wywiadu na kolejnej stronie ---->

R.Ch.: Czy zauważyła Pani cechy opisanych „korpoludków” u siebie?
S.T.:Trudno powiedzieć kiedy zapaliła się „czerwona lampka”. Ja, chyba niestety, mam taki paskudnych charakter, że czasami lubię sama wprowadzić się w stan dyskomfortu. Wyjechać poza Warszawę i porozmawiać „ze zwykłymi” ludźmi. Zresztą chciałabym, żeby na podstawie tych rozmów również powstała książka, bo mam już sporo notatek i ciekawych historii. Wtedy na chwilę przychodzi otrzeźwienie. Ale ja, po tylu latach pracy przy Domaniewskiej, jestem korpoludkiem i jakaś część tego stwora już na zawsze we mnie zostanie, nawet gdy mnie już tam nie będzie. W to środowisko wsiąka się powoli. Korpoludkiem człowiek staje zazwyczaj z czasem wraz z wysokością zarobków. Zaczynamy otaczać się ludźmi podobnymi do nas, którzy mają podobne potrzeby i zainteresowania. To przypomina powolne gotowanie żaby. W pewnym momencie przecieramy oczy, albo nie, i mówimy do siebie „jestem korpoludkiem”.

R.Ch.: Pani zauważa blaski i cienie pracy w korporacji i wydaje się jakby te drugie przeważały. Mimo to pracuje Pani w takiej firmie już od 10 lat...
S.T.:Jak już wspominałam, korpo zmienia ludzi, ale też daje stabilizację i poczucie bezpieczeństwa finansowego. Aktualnie to przede wszystkim pieniądze trzymają mnie w korporacji.
Książka „…i wyjechać w Bieszczady. Thriller z Domaniewskiej” była dla mnie pewnym wentylem bezpieczeństwa. Formą autoterapii i uporania się z własnymi demonami. Jak się okazało skuteczną. Aktualnie mam większy dystans do pracy. Skupiam się przede wszystkim na swojej pasji, czyli pisaniu. I polecam to wszystkim. Sam chill – czyli odpoczynek i imprezy, nie są w stanie na tyle wyczyścić głowy, by normalnie funkcjonować przez dłuższy czas. Właśnie dlatego, tak często, wielu z nas, dla totalnego resetu, sięga po narkotyki i alkohol, a lepiej po prostu wkręcić się w jakieś angażujące hobby.

R.Ch.: Wydaje się, że z korporacyjnym środowiskiem łączy panią stosunek oparty w takim samym stopniu na miłości co nienawiści...
S.T.:Doskonałe porównanie! Adekwatne prawdopodobnie do każdej relacji opartej na silnym ładunku emocjonalnym. Wszak od miłości do nienawiści dzieli nas tylko jeden krok. Myślę jednak, że w przypadku możliwie zdrowego związku z korporacją najpierw jest silne zauroczenie, a później już tylko małżeństwo z rozsądku. Osoby które po roku, czy dwóch spędzonych w korpo mówią, że wciąż kochają swoją pracę, należałoby kierować na obowiązkowe badania psychiatryczne, bo psycholog może już nie pomóc (śmiech).

R.Ch.: Z myślą o jakich reakcjach pisała Pani tę książkę?
S.T.:Jeśli czytelnik pokiwa głową, uśmiechnie się i pomyśli „coś w tym jest”, będzie to dla mnie wystarczająca nagroda. Nie chciałabym pisać o niczym. I mam nadzieję, że mi się to uda. Zarówno w książce „…i wyjechać w Bieszczady”, jak i w kolejnych, chcę przemycać prawdy o nas samych. W tym wypadku miałam na celu pokazanie przede wszystkim kiepskich i bardzo powierzchownych relacji międzyludzkich. W powieści, która ukaże się we wrześniu 2018 roku, bohaterką będzie z pozoru silna, przedsiębiorcza kobieta, która po zamknięciu drzwi od mieszkania, zamienia się w małą, zastraszoną, wręcz sparaliżowaną nieco irracjonalnym strachem dziewczynką. Mam nadzieję, że uda się również wydać, wspomnianą już książka z historiami ludzi z różnych części Polski, pełną uniwersalnych prawd. Nie chcę używać górnolotnych słów, zwłaszcza w odniesieniu do siebie samej i własnej twórczości na tak wczesnym etapie, ale czuję potrzebę pewnej misyjności. Chciałam, aby książka „…i wyjechać w Bieszczady” wywołała w Czytelnikach pewien, choćby minimalny dyskomfort. Nie namawiam nikogo do podejmowania radykalnych decyzji po jej przeczytaniu, ale do małej chwili refleksji.

R.Ch.: Od jak dawna Pani pragnie zostać pisarką i wyjechać w te mityczne, tytułowe „Bieszczady” oraz czy praca w korporacji w tym pomaga?
S.T.:W książce „…i wyjechać w Bieszczady. Thriller z Domaniewskiej” wyjaśniam, że tytułowe „Bieszczady” są tylko umowną figurą. Jeśli chodzi o ciszę, spokój, bliskość z naturą, to w Polsce uciec można jeszcze w wiele dzikich miejsc, gdzie czas biegnie nieco wolniej. Weźmy chociażby Podlasie, Mazury, czy Lubelszczyznę.
Ja wymyśliłam sobie mentalne Bieszczady, czyli pisanie. Gdyby ta ucieczka faktycznie mi się udała, mogłabym pracować w dowolnym zakątku Polski lub świata. W mojej głowie, ta ucieczka już się zaczęła. Choć wciąż pracuję w korpo, to dzięki pisaniu, udaje mi się znajdować coraz większy balans między pracą, a tym, co absolutnie moje. Z pisania, zwłaszcza na początku, bardzo trudno żyć. Praca w korporacji daje mi finansową poduszkę. Dzięki niej mogę pisać bez zbędnej spiny i oczekiwania na pieniądze ze sprzedaży książek. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że piszę tylko dla siebie. Nic z tych rzeczy. Piszę przede wszystkim dla czytelników i chcę, by oni kupowali moje książki. Dzięki swojej pracy mam ten komfort, że w prosty sposób mogę cieszyć się z każdej sprzedanej książki, bez przeliczania jej na pieniądze, które pozwolą mi zapłacić ratę kredytu i rachunki. Pisanie pod taką presją musi być szalenie frustrujące.

Dalsza część wywiadu na następnej stronie ---->

R.Ch.: Porady dla osób rozpoczynających pracę w korporacji?
S.T.:Powtórzę słowa mojej koleżanki: „dbaj o swój PR”. W korporacji, jak chyba nigdzie indziej, to jak cię postrzegają, tak faktycznie cię oceniają. A rada dla tych, którzy dopiero myślą o korporacji – nie zawsze praca w korpo od pierwszego dnia oznacza ogromne pieniądze. Korpo nie dla wszystkich staje się rajem na ziemi – również tym finansowym. Nie wszyscy też w korpo się odnajdą i poczują klimat oraz specyfikę pracy, nawet jeśli są fachowcami w swojej dziedzinie.

R.Ch.: Dla tych co chcą z niej uciec?
S.T.:Chyba nie powinnam się w tym temacie wypowiadać, bo sama jeszcze tego nie zrobiłam. Być może jestem zbyt zachowawcza i za bardzo pragmatyczna? Choć chcę uciec w pisanie, co w kraju w którym większość obywateli od lat nie przeczytała nawet jednej książki może oznaczać początki jakiejś choroby psychicznej, nie ma chyba we mnie tyle ułańskiej fantazji, aby rzucić to wszystko i… po kilku miesiącach zorientować się, że nie mam z czego żyć.

R.Ch.: Czy „... i wyjechać w Bieszczady” było wprawką przed zbliżającą się powieścią?
S.T.:W pewien sposób na pewno tak. Przez długi czas sama nie wierzyłam, że potrafię napisać książkę. Wybrałam taką formę, bo to zbiór różnych przemyśleń i obserwacji. Pisałam więc ją sobie po fragmencie.
Powieść to zupełnie coś innego. Trzeba wykreować fabułę i bohaterów. Musi być spójna. Jak mi się to udało, czytelnicy ocenią pod koniec września, kiedy ukażą „Tamte wakacje”. Z pozoru jest to prosta historia Marty, dziewczyny, która rzuciła korpo i jako freelancerka prowadzi szkolenia, głównie dla korporacji. Poznaje faceta, oczywiście też z korpo i zaczyna się ich wakacyjny romans. Czytelnicy, wraz z główną bohaterką, będą mogli trochę pospacerować po Warszawie i Lublinie, poznając prywatne życie statystycznego korpoludka. Jednak z mojej perspektywy, nie ten główny wątek fabuły jest najważniejszy, ale to co dzieje się w głowie i duszy tej dziewczyny. Jej życie wygląda zupełnie inaczej, gdy prowadzi szkolenie i negocjacje biznesowe i zupełnie inaczej, gdy wraca do domu. Chcę pokazać, jak toksyczne związki mogą niszczyć człowieka i jak przemoc psychiczna, zwłaszcza ta bez krzyków i awantur, może powodować głębsze rany, niż przemoc fizyczna.

R.Ch.:Czy jako czytelnicy możemy oczekiwać od Pani czegoś bez korporacyjnego życia w tle?
S.T.:Powieść „Tamte wakacje” to historia okołokorporacyjna. Nie jest to romans biurowy i jak wspomniałam, znów skupiam się, zapewne jeszcze bardziej niż w „…i wyjechać w Bieszczady”, na relacjach międzyludzkich. Natomiast już teraz zaczęłam pracę nad dwoma kolejnymi książkami, które już z środowiskiem warszawskich korporacji mają niewiele wspólnego. Raczej będę starała się przenieść Czytelników do Polski małych i średnich miast. Historia, którą zaczęłam właśnie pisać, rozgrywa się w okolicach wyborów samorządowych. Zaś druga książka, o której już wspominałam w tej rozmowie, to zbiór historii różnych ludzi, z różnych miast Polski. Czy jednak te książki się ukażą i kiedy nie wiem. Wszystko zależy od czytelników. Od tego jak przyjmą moją wrześniową powieść „Tamte wakacje” oraz czy „…i wyjechać w Bieszczady” wciąż będzie się sprzedawać. Piszę dla czytelników. Jeśli ich nie będzie, albo nie spodoba im się to co piszę, przestanę pisać i zostanę w korporacji.

R.Ch.: Pytanie, które zawsze zadaję na koniec. Czego nauczyła się Pani sama, a wolałaby, żeby ktoś Panią tego nauczył?
S.T.:Bardzo trudne pytanie i chyba nie da się na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Każdy z nas, jeśli chce przeżyć życie po swojemu, musi sam się go nauczyć. Nikt nie uczy nas życia, relacji, związków, macierzyństwa. Z jednej strony to dziwne i złe, bo przecież są to najważniejsze elementy naszej egzystencji, a wciąż musimy się ich uczuć na przysłowiowym „podwórku pod trzepakiem”. Choć teraz zapewne częściej w sieci. Ale z drugiej strony, gdyby ktoś nas nauczył życia, tak samo jak zostaliśmy nauczeni tabliczki mnożenia i twierdzenia Pitagorasa, to czy nie stałoby się ono nudne i przewidywalne? Nie czuję się jeszcze strasznie stara. Nie chcę ględzić jak jakaś mentorka, ale z wiekiem życie coraz mniej mnie zaskakuje. Na szczęście wciąż zadziwia i ciekawi, bo chyba nie da się nauczyć drugiego człowieka, póki każdy z nas jest inny, nieco inaczej został wychowany, ma inne wzorce i ideały, z innego środowiska lub kultury pochodzi. I nawet, gdy w pewnym momencie nasze drogi przecinają się w tym, czy innym „Mordorze”, to mimo wielu podobnych, nabytych lub wrodzonych cech, wciąż, tam, gdzieś w środku, jesteśmy inni i to jest cudowne.

R.Ch.: Dziękuję za rozmowę!
S.T.:Dziękuję i do przeczytania już we wrześniu w powieści „Tamte wakacje”, ale ostrzegam - to nie będzie lekki romans ze słodkim „…i żyli długo i szczęśliwie”, choć początkowo chciałam, aby tak właśnie było.

O AUTORCE
Sara Taylor to pseudonim 36-letniej, polskiej pisarki, która zdecydowała się zadebiutować książką „…i wyjechać w Bieszczady. Thriller z Domaniewskiej”. Od ponad 10 lat nieprzerwanie pracuje w jednej z warszawskich korporacji, dlatego postanowiła się nie ujawniać. Jeszcze nie teraz. Ma jednak nadzieję, że to właśnie w pisaniu odnajdzie „swoje Bieszczady” i raz na zawsze porzuci pracę w korpo. Już teraz przygotowuje dla swoich czytelników pełnokrwistą powieść „Tamte wakacje”, która ukaże się pod koniec września i także, po części, będzie osadzona w środowisku warszawskich korporacji.


emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto